Dzisiaj mam zamiar napisać o zjawisku ciekawym, trochę irytującym, ale powtarzającym się co jakiś czas. W tej samej formie oczywiście. A chodzi mi konkretnie o chorującego mężczyznę.
Wydawać by się mogło, że choroba jest po prostu paskudna i każdy ciężko ją przechodzi. Ale nie... Chorujący facet to po prostu...ach...brak mi słów.
Zaczyna się niewinnie. Pociąganie nosem, jakieś tableteczki, rozgrzewające napoje. A potem. Śmierć. Na miejscu. Na pewno. Ostatnie dni życia. No bo jak tu egzystować z zatkanym nosem, jak spać? A jak nie można odpocząć to się w dzień jest nieprzytomnym i błędne koło. I na nic tłumaczenia, że to tylko katar i że od tego się nie umiera. Na nic zapewnienia, że tysiące, miliony ludzi od czasu do czasu ma przeziębienie. A argument, że my kobiety też chorujemy? To nonsens. Nikt nie choruje tak bardzo jak mężczyźni. I nikt nie jest wtedy tak drażliwy i zmierzły.
I cóż poradzić kiedy nasi kochani faceci chorują? Kiedy odległość między łóżkiem, a stolikiem jest niczym przepaść. Kiedy nawet szklanka wody jest zbyt ciężka, żeby ją unieść, a co dopiero się napić?
Ja to się po prostu uśmiecham i przytulam. No bo co innego? W końcu każdy z nas potrzebuje chwili słabości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz